Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rek. W głębi, niedbale rozparty w fotelu, siedział jakiś elegancki młody człowiek, który na widok Helmanowej, uniósł się nieco ze swego miejsca.
— Nareszcie jesteś, Wiro... — wymówił, starając się nadać swemu głosowi możliwie najczulsze brzmienie.
— Byłam zajęta... — odparła.
— Nowa klientka?
— Tak, nowa... Głupia gęś, ale przystojna i bez serca... Takie najlepiej lubią mężczyźni... Zrobi karjerę...
Po tem niezbyt pochlebnem określeniu Lenki „szefowa“, snać starając się skrócić krępującą ją wizytę, rzuciła obcesowo:
— Co cię sprowadza? Wszak nie miałeś przyjść dzisiaj?
— At, głupstwo... Drobiazg...
— Pewnie znowu pieniądze?...
— Widzisz Wiro...
Pan Tolo urwał, a na jego przystojnej, choć nieco bladej, noszącej cechy zepsucia twarzy, odbiło się wahanie. Był to może trzydziestoletni szczupły młodzian, ubrany z przesadnym szykiem. Wcięta mocno marynarka uwydatniała zgrabną figurę, bajecznie kolorowy krawat świadczył o zamiłowaniu do jaskrawych barw, z kieszonki wysuwała się kokieteryjnie jedwabna chusteczka, a przegub lewej dłoni zdobiła złota bransoletka. Aczkolwiek od paru miesięcy spełniał szczytne obowiązki „przyjaciela“ Helmanowej i pieszczotliwie wymawiał jej imię, nie wiedział, jaką względem „najdroższej“ stosować taktykę.