Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te, niczem jad, wślizgiwały się do duszy Lenki. Ileż razy znosiła wstrętne pieszczoty starego i obrzydliwego męża? Ma rację, w gruncie, Helmanowa... Zresztą — nagle zawirowała przekorna myśl — może obecnie odpłacić się sknerze za wszystkie poniżenia i przykrości. A nuż to kto młody i przystojny? Tylko... Była pozbawiona zasad moralnych, ale grały w niej resztki wstydu.
— Naprawdę... — bąknęła.
— Jeżeli nalegam — dalej tłomaczyła właścicielka „Helwiry“, nie przejmując się protestami Lenki — to dlatego, że nie wolno nam przepuścić znakomitej okazji... Przypadkowo odwiedził mnie pewien znajomy pan, bardzo zamożny człowiek i za godzinkę... rozmowy... z panią ofiarowywuje... pięćset złotych. Z tej sumy zatrzymam trzysta złotych, jako procent za prolongatę długu i o swoje weksle może być pani całkowicie spokojna, resztę pozostawię do jej dyspozycji...
Dwieście złotych! Takiego majątku Lenka nigdy nie posiadała w gotówce! Zobowiązania, ciężące jak kamień, spadają z głowy. Lekkomyślnej kobiety nie uderzył nawet szczegół, że rajfurka lwią część „zarobku“, nie dając nic wzamian i nie zwracając rewersów zabierała dla siebie.
— A jak on wygląda? — padło nieśmiałe zapytanie. — Młody?
— W średnim wieku.... Lecz bardzo miły i elegancki...
— Znów stary! — wyrwał się jej okrzyk. — Okropne...