Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz zanim wyjadę, nie zajrzysz do mnie nigdy, nawet pokryjomu, w tajemnicy przed Fredem?
— Boże, jakie straszne... — Hanka przeżywała obecnie najprzykrzejszy moment rozmowy. O ile lepiej byłoby, gdyby matka wybuchnęła, obsypała potokiem wymówek, oskarżając o niewdzięczność.
— Więc? — właścicielka „Helwiry“ wpiła się wzrokiem w córkę.
— Nie wiem!... Nie wiem sama... Razi mnie to mieszkanie... Wszystko...
— Możemy się spotykać na mieście... W jakimś lokalu, gdzie nas nikt nie zna i nikt nie podpatrzy...
Hanka pojęła, że nie uniknie urażenia bolesnej rany i że odpowiedź musi paść kategoryczna.
Powstała z miejsca i nie patrząc na matkę, przytłumionym głosem wymówiła:
— Nie teraz... Mamo, nie męcz mnie... Dość jestem biedna... Świadomość naszego stosunku zatruwa mi nawet radość mego przyszłego związku z Fredem... Lecz jeszcze wszystko ułożyć się może... Nawet, gdybym nie miała narzeczonego, wierz mamo, iż póki twoje sprawy nie zostałyby zlikwidowane, nie byłabym tutaj... Również nie przyjęłabym twej pomocy... Ale na dnie duszy tkwi resztka przywiązania... Wciąż pamiętać będę o matce, którą tak kochałam zagranicą, usiłując zapomnieć... o wrażeniach warszawskich... Tamta matka, może kiedyś powróci, lecz pod warunkiem, że będzie dawną matką i że nigdy grosza nie przyjmę z jej majątku... tak... Obecnie nie chcę cię dotykać... Nie chcę się zamieniać w twego sędziego... Modlić się tylko mogę, abyś przejrzała i wyzbyła się tego, co... w... taki