Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dalsze wyrzucanie pieniędzy na fatałaszki nie miałoby sensu... I prosiłbym cię nawet bardzo Lenko, żebyś powtórnie nie powracała do tego tematu... Do widzenia...
— Stare skąpidło... — mruknęła prawie głośno, podczas, gdy mąż nakładał paltot i systematycznie wiązał szalik na szyji w przedpokoju.
Wreszcie rozległo się trzasnięcie drzwi. Pozostała sama.
— Skąpiec przebrzydły! — głośno teraz dała folgę swej złości.
Czy zmiękczy go? Po ostatniem oświadczeniu, wątpliwe! Ach, czemuż dobrowolnie wpakowała się w podobne położenie. W oczach zakręciły się łzy.
Pani Lenka parę razy przeszła się nerwowo po jadalni. Później przystanęła przed lustrem. Zwierciadło odbiło sylwetkę naprawdę ładnej kobiety. Wysmukłej, złocistej blondynki o nieco rozmarzonym wzroku. Lecz całą postać cechował, jakby brak energji, apatja i lenistwo. Tak, leniwą, trochę apatyczną była pani Lenka i tu należało doszukiwać się przyczyny czemu w ten, a nie w inny sposób potoczyły się jej losy. Pragnęła, aby życie wszystko niosło jej w darze, nie dając najmniejszego wysiłku wzamian. Czyż inaczej wyszłaby zamąż za człowieka, starego i całkowicie obojętnego, li tylko, że miał czteropokojowe mieszkanie i pensję ponad tysiąc złotych? Czyż nie przestraszyła się wróżb matki — wdowy, utrzymującej się z nędznej emeryturki i z skromnych zapomóg syna, który będąc na ostatnim semestrze prawa, lekcjami i dodatkową pracą u adwokata sam nie wiele zarabiał — że dziś najładniejsze