Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeśli całkowicie czuł się szczęśliwy Fred, trudniej dałoby się to powiedzieć o Hance. Była szczęśliwa, choć na dnie duszy czaił się niepokój. Niepokój, którego sama nie umiała określić przyczyny. Chwilami wydawało się jej, że radość po tak wielkiem moralnem przygnębieniu nastąpiła zbyt nagle i szybko, aby mogła być trwała. Wydawało się jej, że raptem spadnie „coś“, groźne „coś“, co życie, utkane obecnie ze złotych marzeń w strzępy potarga. Lecz ani na sekundę nawet nie powstało w jej główce przypuszczenie, by jakie niebezpieczeństwo, lub powikłania grozić mogły ze strony matki. Przeciwnie. Choć postępowała zgodnie z sumieniem, choć niezależnie nawet od znajomości z Fredem, pogardziłaby majątkiem w ohydny sposób zdobytym i zerwałaby z matką — czasem na dnie duszy rodziło się pewne rozrzewnienie. Toć, zawsze była to matka, matka gotowa dla niej uczynić wszystko, matka dobrowolnie rezygnująca ze swych praw, gdy Hanka zażądała tego. A nuż jej obowiązkiem było nie odchodzić w taki sposób, postarać się przekonać, nawrócić ze złej drogi, uratować moralnie...
Pod wpływem dum podobnych, ciężkie westchnienie wybiegało z piersi Hanki i cichaczem ocierała łzę... Brzydziła się matką, lecz nie mogła jej znienawidzić — a jeno pozostawało wrażenie, że płacze po kimś bardzo kochanym, co odjechał daleko i nigdy nie wróci, lub umarł...
Rychło Hanka otrząsnęła się z przykrych myśli. Może wszystko ułożyć się da jeszcze. Przódy zajmie się własnem życiem, a później postarają się razem, z Fredem wykonać ciężkie zadanie. Może...