Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych przez niego co miesiąc sumek na wspólne gospodarstwo, ale dzięki właśnie temu złączeniu, sumki z konieczności musiały się powiększyć, a przez to samo malał niedostatek i łamanie sobie głowy nad związaniem końca z końcem w ubogim budżecie. W śmiałych marzeniach rysowały się już smaczne potrawy i łakocie — gdyż Korska jak wszystkie kobiety starsze, o niskim poziomie duchowym, była porządnie łakoma a smakołyki oraz hodowanie kwiatów stanowiły największą część jej nieskomplikowanych, życiowych zainteresowań.
Ze strony więc matki, nie natrafił Fred na żadne przeszkody. Z Lenką zaś nie zdążył jeszcze zapoznać narzeczonej, aczkolwiek nie zawinił tu brak czasu. Odkładał wprost, te konieczne, ze względów rodzinnych odwiedziny z dnia na dzień, niezbyt lubiąc Okońskiego i uważając wizytę u szwagra i dłuższą tam „pogawędkę“ za przykrość, której uniknąć się nie da, lecz odwlec ją można jaknajdłużej. Lenkę samą chętnie zaprosiłby i z narzeczoną zaprzyjaźnił — niestety, nie sposób było jej wyciągnąć, nie natykając się jednocześnie na Okońskiego. Rozumował tak, nie wiedząc o zmianie, jaka w domu Okońskich zaszła i o „emancypacji“ kompletnej Lenki. Ta, od pewnego czasu, nie pojawiała się wcale u matki, zajęta Horwitzem.
Nie mogąc się tym stosunkiem pochwalić przed rodziną, wolała nie pokazywać się wcale najbliższym, aby uniknąć różnych zapytań, co do których tłómaczenie się, nie poszłoby równie gładko, jak z małżonkiem.