Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz! — rozległ się mściwy pomruk — Zaraz się dowiesz!... Ciągnij ciało, matka!...
Może wszystkie znalazłyby się bez przeszkód w mieszkaniu i zawarłyby się za niemi drzwi, bo zaskoczony niespodziewanym atakiem, Fred, potoczył się o kilka kroków, wprost na Bartmańskiego, gdyby w tejże chwili chora, pozostawiona z jednej strony bez oparcia, nie runęła ciężko na podłogę, niczem kłoda. Padła właśnie na progu i należało przódy ją wciągnąć, by móc zatrzasnąć drzwi.
— Prędzej!... prędzej!... — nagliła dziewczyna, czyniąc daremne wysiłki usunięcia z przejścia leżącej, lecz jej towarzyszka, stara i pomarszczona jędza, z powodu braku sił, nie mogła jej przyjść z należytą pomocą.
Fred już oprzytomniał i odepchnął obydwie kobiety.
— Kim jest chora? — zawołał. — Zdjąć natychmiast chustkę z jej twarzy! A tobie, nie radzę, po raz drugi zaczynać, Maryśka! Jeśli nie przestaniecie się rzucać, użyjemy siły...
Nie przestraszyły się pogróżki. Wiedźma, piszcząc i prychając, niczem ryś, pierwsza ruszyła do ataku, starając się wpić paznokciami w twarz Freda. Dopiero, gdy zdzielił ją porządnie laską po głowie, że upadła w kącie przedpokoju, a Bartmański, po zaciętej walce, zdołał obezwładnić Maryśkę — mogli zwrócić się do tej, która nieruchomo spoczywała, na progu.
Podbiegł do niej Fred i zerwał chustkę z oblicza leżącej.