Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ofiary półświatka.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku osobę, z obwiązaną chustką głową i sprawiało to wrażenie, że opiekunki, lub uprzejme sąsiadki, ciężko chorą wyprowadzają z domu...
Ale czemuż, te niewiasty, tak podejrzliwie rozglądały się dokoła, a jedna z nich wyraźnie drgnęła, spostrzegłszy na podwórzu sylwetki nieznajomych mężczyzn?
— Ciekawe! — mruknął Fred i jął się zbliżać ku dziwnej grupie.
Im bardziej się zbliżał, tem więcej twarz kobiety wydała mu się znajoma. Nie tej pośrodku, bo z poza chustki trudno było rozróżnić jej rysy — lecz drugiej, podtrzymującej pieczołowicie rzekomą chorą.
— Maryśka! — krzyknął, poznając dziewczynę. — To jej nie zabili? Co tu robi, Maryśka?
Przystanęła i wpiła się w jego twarz złym wzrokiem.
— On! — wyrwał się z gardła pełny nienawiści syk. — Matka! Niebezpieczeństwo!... Wracajmy...
Odwróciły się raptownie, wlokąc do sieni, za sobą chorą.
— Tam!... tam... — ryknął do Bartmańskiego Fred, w lot ogarnąwszy sytuację. — Nie dajmy im uciec!...
Tuż przy drzwiach parterowego mieszkanka, Korski zagrodził im drogę.
— Co to znaczy, Maryśka? — rzucił ostro.
Lecz ona, miast odpowiedzi, puściwszy niespodzianie ramię osoby, którą podtrzymywała, z całej siły wymierzyła pięścią cios, między oczy Fredowi.