Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kto tam? — powtórzyła. — Bo strzelam...
— Nie tak energicznie, Tamarko! — w odpowiedzi zabrzmiał cichy, spokojny głos. — Mnie chcesz zabić?
Gwałtownie zbladła.
— Ten głos?... Niemożebne? Oman...
Ale w ramie okiennej już ukazała się twarz mężczyzny Jednym susem przesadził parapet i znalazł się w sypialnym pokoju. Przystanął naprzeciw Orzelskiej i zagadnął z uśmiechem:
— Poznajesz mnie, Tamarko?
Był to wysoki, czterdziestoletni człowiek, o szpakowatych włosach, ubrany w wytarte ubranie, o źle ogolonej, wymizerowanej i bladej twarzy. Taką cerę posiadają ludzie, którzy długi czas spędzili w zamknięciu, bez słońca i powietrza. Palto miał miejscami podarte, a buty podziurawione i zachlapane błotem, świadczące o długiej wędrówce. Lecz, mimo tego biednego stroju, twarz mężczyzny posiadała cechy tak odrębne, że każdy zwrócić nań musiał uwagę. Wydawało się, że nosi on na swem obliczu kamienną maskę chłodu i ironji, lecz poza tą maską odgadnąć można było łatwo niezwykłą stanowczość, odwagę i dążenie, choćby po trupach, do celu. Zimne, stalowe oczy patrzyły zuchwale, jakby nie lękając się żadnego niebezpieczeństwa.
— Ty... ty... Ryszardzie! — wybełkotała Orzelska — Śnię chyba...
— Ja we własnej osobie! — odparł nieco drwiąco. — Daruj, że cię o późnej porze nachodzę i tak niezwykłą drogą... Ale nie mogłem postąpić inaczej.
— Więc udało ci się?

68