mu duma i już chciał pochwycić w swe krzepkie ramiona uroczą syrenę, gdy ona odsunęła go lekko.
— Kocham cię! — posłyszał szept. — Lecz nie teraz!... Zachowajmy pozory...
I niby obawiając się, by malarz nie nalegał i czem niewłaściwem ich stosunku nie zdradził, szybko odeszła do salonu.
Pośpieszył w ślad za nią. Ujrzał tam, siedzącą naprzeciw siebie w głębokich, złoconych fotelach parę. Młodą, przystojną panienkę, ubraną skromnie, na której twarzy osiadł cień smutku i jakiegoś wygolonego młodzieńca, w modnym garniturze i wielkich amerykańskich okularach. Widocznie niezbyt kleiła im się rozmowa, bo kiedy Orzelska wraz z Krzeszem zjawili się na progu — milczeli, spozierając na siebie z pewnem zażenowaniem.
— Nasz znakomity mistrz, pan Krzesz! — wyrzekła hrabina. — Malarz!... Przyszła sława... A to jest panna Zosieńka Orzelska... i mój kuzyn... Robert Szarecki... doktór-chemik...
Podczas gdy Krzesz trochę niezgrabnie witał się z hrabianką i ściskał dłoń Szareckiego, ten powstawszy z miejsca na powitanie, wpił się weń nieznacznie wzrokiem. Lecz tylko na chwilę. Bo wnet usiadł z powrotem, spuszczając oczy do dołu.
— Pan Krzesz — mówiła dalej Orzelska — maluje obecnie mój portret... Twierdzi, że tworzy arcydzieło... Ale nie zobaczycie go, dopóki całkiem nie zostanie ukończony. Prawda, mistrzu?...
— O, tak! — przytwierdził z zadowoleniem, widząc, że stalugi zostały odwrócone, a obraz stoi
Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/64
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
58