Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkła wyczerpana, wnosząc tylko pięści do góry, jakby wygrażała niewidzialnemu wrogowi.
Raptem, w głowie Marty zrodziła się nowa myśl. Silnie ujęła starą kobietę za ramię.
— Kochanie! — rzekła, patrząc jej prosto w oczy. — Pamiętaj, że to o mnie chodzi! Mnie zaszkodziłabyś nieobliczalnem wystąpieniem! To, ja cię proszę o spokój!
Słowa te dziwnie podziałały na siwowłosą kobietę. Jakby ochłonęła, niespodzianie.
— Ty... ty?
— Ja, cię proszę!
— Ano... — mruknęła coś niewyraźnie i chwiejąc się trochę na nogach, podeszła z powrotem do otomany i na niej zajęła miejsce. Wydawało się, że znów zapada w poprzednią apatję.
— Dasz sobie z nią radę? — szepnęła Zosieńka. — Bo, ja już uciekać muszę!...
— Przypuszczam!
— Stawicie się o oznaczonej godzinie?
— Pytasz? Toć tu o całą przyszłość chodzi!
Nagle, wzrok Zosieńki, która stała w pobliżu okna, padł na postać mężczyzny, przechodzącego przez podwórze.
— Krzesz, tu idzie! — zawołała, ze zdziwieniem. — Czy do ciebie?
— Zapewne! — odparła Marta z goryczą. — Teraz dopiero uderzyły go moje ostrzeżenia! Do mnie, po ratunek, spieszy!
Zosieńka jęła mówić prędko.
— W gruncie żal mi tego Krzesza! Zadurzył się w tej przewrotnej Tamarze i stał się kozłem ofiar-

215