Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi, ustawione na znajdującym się przy nim stoliku i jął niemi ciskać wślad za Krzeszem. Flaszki, wprawdzie nie trafiały w malarza, lecz rozbijając się o bronzy, lub sprzęty, sprawiły hałas znaczny.
— Co robić? Co robić? — powtarzał z przestrachem. — Toć, ten stary drań, cały dom postawi na nogi! Któż mógł przewidzieć, że ta ruina ludzka pocznie tak wrzeszczeć...
— Ratunku... ratunku! Ucieka, zbój! — coraz donośniej rozbrzmiewały piskliwe okrzyki paralityka.
Chłodny pot zrosił czoło Krzesza.
— Niema rady! — zadecydował — Miała rację Tamara! Trzeba go zakneblować...
Nie czuł już teraz żadnej litości dla chorego, raczej nienawiść. Unieszkodliwić go bez dalszych ceremonji i uciec. Cisnął tedy, po środku sypialni, walizę na podłogę i rozejrzał się niecierpliwe czem możnaby natychmast zatkać usta wrogowi. Aż podskoczył z radości. Tuż, obok na krześle, leżały dwa ręczniki, niby umyślnie na ten cel przygotowane. Czyżby przewidzała to Tamara?
Bez wahania pochwycił ręczniki i rzucił się na paralityka. Chory bronił się rozpaczliwe, kwiczał, drapał, a nawet usiłował ugryść, lecz Krzesz szybko dał sobie radę z nim. Koniec jednego z ręczników wetknął mu w usta, a resztę owinął dokoła twarzy, drugim zaś związał mu z tyłu ręce. Czynił to prędko, nie patrząc na swą ofiarę, a dopiero, gdy ukończył spojrzał na niego. Orzelski coś charczał, twarz mu ze złości i wysiłku poczerwieniała i tylko nienawistnem spojrzeniem wpijał się w swego wro-