Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pani chce przez to wyrazić? — zawołał zniecierpliwiony.
— At, nic...
Był teraz naprawdę zły.
— Panno Marto — wyrzekł opryskliwie — Zeszłym razem z pani ust padł szereg frazesów, które niby nie mówiąc nic, rzucały złe światło na hrabinę Orzelską... Bo bądźmy szczerzy, ją pani, właśnie, miała na myśli. Gdym panią potem zaczął badać, wykręcała się pani bardzo zręcznie.. Obecnie rozpoczynamy tę samą zabawkę w chowanego? Przyznaję się... Bardzo cenię wszelkie ostrzeżenia, kiedy pochodzą od osób mi życzliwych, a za taką uważam i panią, lecz te ostrzeżenia muszą być jasne i wyraźne W przeciwnym wypadku....
— Woli ich pan nie słyszeć? — przerwała, patrząc mu prosto w oczy.
Skinął głową.
Zastanawiał się chwilę jakby nad czemś, wreszcie wyrzekła stanowczym głosem.
— Chce pan poznać prawdę?
— Koniecznie! — zawołał.
Drżało w nim wewnątrz wszystko. Zdecydowała się położyć kres niedomówieniom? Cóż wie ona o Orzelskiej? Czyż to, co posłyszy, jest tak straszliwe, że uprawnia Martę do odzywania się w lekceważący sposób o jego ukochanej.
— Koniecznie! — powtórzył. — Wdzięczny pani będę za szczerość.... Jest to jedynie godne jej postępowanie.
— Dobrze! — odparła — Powiedziałam już ty-

171