Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Twarz panienki znów zmieniła się raptownie i miast dotychczasowej powagi, wykwitł na niej wyraz niezwykłej dobroci.
— Bo jesteś bardzo słaby i biedny... — wyrzekła z współczuciem — próżno szukasz wyjścia z matni. Pozostały jeszcze resztki sumienia... i szkoda byłoby, żebyś ostatecznie zginął. A może.....
Urwała.

Poczuł, jakgdyby ktoś go ścisnął mocno kleszczami za serce. Prócz matki, nikt jeszcze nigdy tak nie przemawiał do niego. Dziwnie bliska wydała mu się nagle ta dziewczyna, którą niedawno poczytywał za dzecko, a która była taka dobra i mądra.
— Zosieńko! — jął przemawiać do głębi poruszony — Jesteś aniołem, a ja ostatnim nędznikiem. Nie mogę ci dziś wyznać wszystkiego, lecz przeraziłabyś się ogromu mojego upadku. Gdy kiedyś poznasz prawdę, odsuniesz się odemnie ze wstrętem. Tyś pierwsza poruszyła we mnie struny najlepsze, a głęboko ukryte. Ocalić mnie chcesz? Ja sam brzydzę się sobą... Nie zasłużyłem na to.
Patrzyła teraz na niego z odrobiną litości, jakby spodziewając się tych słów.
— A czy, gdybym cię uratowała — zagadnęła nagle — poczułbyś dla mnie wdzięczność?
— Do końca życia byłbym twoim niewolnikiem — zawołał gwałtownie. — Kochałbym, jak nikogo nie kochałem... Lecz ty nie mogłabyś mnie pokochać.
Wpijał się wzrokiem w Zosieńkę. Teraz wydawała mu się prześliczna i dziwił się, że zahypnoty-

159