Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemuś mi o tem zaraz na początku nie wspomniała, Tamaro? Toć wiele szans na to, że przyjmie narkotyk, a ja nie będę zmuszony do gwałtu!
Spojrzała nań z wyraźnym wyrzutem.
— Chciałam się przekonać — uderzyła mocno malarza płomiennym wzrokiem czarnych oczów — jak daleko sięga twa miłość. Oj, niezbyt ona silna i zraża się byle przeszkodą, napotkaną po drodze... Wiesz, że i ja teraz poczynam się zastanawiać, czy nie warto się cofnąć?...
Po plecach Krzesza przebiegł zimny dreszcz? Przez głupią litość, o mało nie utracił tej wspaniałej kobiety? Obecnie, kiedy ostatnie zdania Orzelskiej uśpiły w nim poprzedni niepokój, przeklinał własną małoduszność i pragnął za wszelką cenę zatuszować poprzednie złe wrażenie.
— Nie... nie, Tamaro! — począł tłumaczyć gwałtownie. — Jeśli wahałem się poprzednio, to były to tylko odruchy dobrego serca... Przecież twój mąż jest paralitykiem. Odrazą mnie napawało znęcanie się nad tą ruiną. Ale bądź przekonana, że nie cofnąłbym się w ostatniej chwili.
Patrzyła na niego jakimś dziwnym wzrokiem. Gdyby Kresz był więcej spostrzegawczy, zauważyłby w nim triumf, zmieszany z pogardą. Lecz, tem trudniej mu to było zauważyć, iż w tymże samym czasie, usta hrabiny jęły wymawiać słodko:
— Cieszy mnie to, co mówisz, Romku! I ja ci nie chcę sprawiać przykrości... Wyznam szczerze... Zbyt cię kocham, abym, mimo twej słabości charakteru, miała siłę z tobą się rozstać.

124