Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szkiwał niedawno, posiadał mało znajomych a jeszcze mniej obstalunków. Prawdziwy pech! Dziś włócząc się w stronie Czerniakowa, przez szereg godzin nie spostrzegł nic ciekawego, teraz dopiero natknąwszy się na willę, ukrytą w małym, lecz dość gęstym lasku.
Już chciał ruszyć z miejsca, gdy wtem nowy szczegół przykuł jego uwagę.... Wydało mu się, że z głębi pałacyku dobiegają przytłumione wołania.
— Cóż takiego? — drgnął, zamieniwszy się cały w słuch.
Stojąc za sztachetami, okalającemi domostwo, przysiągłby jeszcze przed chwilą, że pałacyk jest niezamieszkały i pusty. Z nikąd nie sączył się najdrobniejszy promień światła. A może tylko szczelnie zasłonięte okiennice, kryły starannie tajemnicę willi?
Czyżby się przesłyszał? Zamarł w oczekiwaniu. Nie, nie było żadnej wątpliwości... Znów okrzyk, czy też jęk powtórzył się wyraźnie... Głos człowieka, który śmiertelnie przerażony, błaga o coś, lub wzywa na ratunek...
— A to przygoda! — pomyślał Krzesz, raczej z radością, niźli z lękiem.
Był człowiekiem młodym, trzydziestoletnim, zbudowanym na schwał, niczem atleta, o znakomicie rozwiniętych muskułach. Nie lękał się nigdy nikogo i niczego, samego czarta schwyciłby za rogi i pociągało go niebezpieczeństwo.
— Ano, zabawimy się detektywa! — szepnął, przeskakując bez namysłu przez sztachety, dzielące go od domu.

6