Krzesz przystanął i przyglądał się długo budowli, która niespodziewanie przed nim wyrosła. Poczynał zapadać już mrok, a drobny, listopadowy deszczyk rosił dokoła krzewy i drzewa.
— Niesamowita willa! — mruknął.
W rzeczy samej, pałacyk wyglądał ponuro. Niewiadomo, czy wina tu była architekta, który mu nadał taki ciężki a niemiły charakter, czy też masywne kucie u drzwi i wielkie, żelazne kraty, zdobiące, niczem w więzieniu, okna, potęgowały przykre wrażenie.
Krzesz pokiwał głową i chciał już odejść. Zbyt jest ciemno, żeby wyciągnąć notatnik i zacząć szkicować. A szkoda, bo willa nadaje się niezwykle, jako studjum do jakiegoś obrazu.
— Przyjdę jutro!... — pomyślał.
Był malarzem i jak każdy malarz namiętnie lubił błąkać się po okolicach Warszawy, zbierając notatki. Czynił to tem namiętniej, że w stolicy zamie-