Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wysławiający Orzelską, zamknęła się w sobie nagle, urażona, jak ślimak kryje się w swej skorupie, przeczuwając niebezpieczeństwo. Znów na jej twarzy osiadła kamienna maska i głosem zimnym odparła:
— Próżno pan nalega, bo nie mam nic do dodania, do tego, co oświadczyłam poprzednio.
— Panno Marto...
— Serjo...
— Kiedy...
Może jeszcze począłby nacierać Krzesz i zasypywać pannę pytaniami, gdyby wiem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Rozległo się lekkie, dyskretne stukanie w wejściowe drzwi.
— Orzelska! — pomyślał niezadowolony. — Niedobrze się stało, że się spotkają... Ale, cóż robić...
— Nie będę przeszkadzała dłużej! — oświadczyły Marta, posłyszawszy stukanie. — Nowy gość nadchodzi! I tak zasiedziałam się długo... Żegnam pana...
Malarz wybiegł do sionki i już otwierał drzwi. Na progu, w rzeczy samej stała Orzelska. Pachnąca i wytworna, w ciemnym kostjumie i wielkim srebrnym lisie. Lekki uśmiech rysował się dokoła jej ust, który wnet zgasł, gdy spostrzegła, że malarz nie znajduje się sam.
Uczyniła nawet ruch, jakby zamierzała się cofnąć, a jej oczy dziwnie mocno wpiły się w postać panny Marty.
— Przyjdę później! — wyrzekła zimno. — Widzę, że pan zajęty...

113