Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdybym była nawet znużona, nie powiedziałabym panu tego! Skoro pan płaci, ma prawo wymagać...
— Och, nie o to chodzi... Pani naprawdę...
Lecz ona przemówiła sztywno, oficjalnie:
— Jeśli zamierza pan dalej rysować, to zaczynajmy... Bo niedługo muszę być w domu!
— Na dzisiaj dosyć! — odparł, obawiając się, że rychło może nadejść Orzelska. — Resztę pozostawimy na jutro...
— Więc jutro... jak pan sobie życzy.
Włożyła kapelusik, podała rączkę na pożegnanie i skierowała się do wyjścia. Lecz przechodząc koło portretu hrabiny, znów przystanęła na chwilę, jakby siłą niewidoczną przykuta do miesca.
— Twierdzi pan — wyrzekła — że to nie portret, ale wytwór jego wyobraźni! Muszę wierzyć... Lecz gdyby podobna kobieta istniała w rzeczywistości, obawiałabym się jej, panie Krzesz! Wygląda na złą, przewrotną i bez serca! Szkoda pana dla niej...
Malarz nie wytrzymał.
— Bądźmy szczerzy! — zawołał gwałtownie. — Co znaczą te wszystkie niedopowiedzenia, panno Marto?... Ja nie umiem udawać i zagram w otwarte karty. Osoba, przedstawiona na tem płótnie istnieje naprawdę! Więcej powiem... Jestem przekonany, że jakaś tajemna nić łączy jej losy właśnie z losami pani, lub jej opiekunki...
Na twarzy panny znów leżała kamienna maska.
— Nie rozumiem?
— Pani nie chce mnie zrozumieć!

111