Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rze jest dość ciemne! Wybaczy pan, lecz nie mieszkamy w pałacu!
— Zaiste, nie pałac! — stwierdził w duchu malarz.
Lecz na to zdążył się przygotować. Sądząc z wyglądu zewnętrznego swej nowej znajomej i pośpiechu z jakim przyjęła jego ofertę, wywnioskował, że musi to być osóbka z lepszej rodziny, która wraz ze swą opiekunką, znalazła się w ciężkich życiowych warunkach.
Ona tymczasem przebyła spore podwórko, kierując się do jednej z oficyn. Szybko przebiegła schody, wiodące na drugie piętro i zastukała do drzwi. Stuk to był jakiś szczególny — i zastanowił malarza. Lecz, wnet po tym znaku, wewnątrz mieszkania rozległy się pospieszne kroki, a kobiecy głos zapytał:
— To ty, Marto? Tak późno powraca panienka? Już niepokoiłam się!
— Ja, kochanie!.. Otwórz prędzej...
Drzwi się rozwarły, a na progu ukazała się postać wysokiej, chudej, siwej niewiasty, ubranej w ciemną suknię. Spieszyła, uśmiechnięta, na spotkanie swej wychowanki, lecz na widok Krzesza uśmiech ten raptownie zgasł, a na twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia, połączonego z gniewem.
— Kim jest ten pan? — rzuciła ostre zapytanie. — Jak mogłaś, Marto?
— Przybył do mnie w pewnej sprawie! — wyjaśniła panna Marta. — Chcę się właśnie z tobą na radzić!
— Nie mamy żadnych spraw z obcemi! — je-

99