Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Niebezpieczna kochanka.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanowczość i powaga, a w jej wzroku, który przez chwilę spoczął na Krzeszu, gdy odwróciła się od wystawy, pewna zaduma.
— Ona? — mało nie ryknął z uciechy. — Na miły Bóg, ona... Ach, gdyby zechciała pozować...
Gdy jakaś uporczywa myśl utkwiła w głowie Krzesza, nigdy nie zastanawiał się nad tem, czy właściwie czyni. To też podbiegł do nieznajomej i dość obcesowo zagadnął:
— Przepraszam panią najmocniej! Czy wolno ją o coś spytać?
Podniosła nań oczy i spojrzała, jak się patrzy na wielkomiejskiego natręta, a z ust jej padła spokojna odpowiedź:
— Czem służyć mogę? Bo uprzedzam, że nie mam zwyczaju zawierać znajomości na ulicy?
— Tu nie o znajomość chodzi! — począł gorąco tłomaczyć, pojąwszy niestosowność swego kroku i obawiając się, że nieznajoma wogóle nie zechce z nim gadać. — Jestem malarz Krzesz... Tak, naprawdę malarz... Poszukuję modelki, o takim, jak pani typie. Znaleźć nie mogę. Pani jedna... Przepraszam najmocniej, jeśli uraziłem... Ale, malarze, to w gorącej wodzie kąpany naród.
Przyglądała mu się uważnie, niby sądując do dna Na chwilę błysk niedowierzania zamigotał w jej źrenicach, jakby powątpiewała, czy mówi prawdę, czy też zamierza ją okłamać. Lecz przekonał widocznie podniecony ton Krzesza i jego zmięszanie.
— Jest pan malarzem — wyrzekła uprzejmiej — i chce, abym mu służyła za modelkę do jakiegoś obrazu? Wszak, tak?

96