Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kłótni w tym stanie, do niczego nie doprowadzi. Przezwyciężywszy się, zapytałem grzecznie:
— Jeśli macie, mości Jakóbie, jakie porachunki z waszym panem... to nie moja rzecz... Lecz czemuż było mnie wiązać... Cóżem zawinił?.. Chyba — dodałem z rozmysłem — również i wy pragniecie jaki użytek z listów uczynić?.. Ale i w tym wypadku, pocóż mnie związaliście, wszak były one w waszem posiadaniu? Jakie są względem mnie dalsze zamiary?
Począł się cicho, złośliwie śmiać.
— Listy... listy... — powtarzał — o, jakiś ty głupi, no i ci twoi przyjaciele! Listy?... żadnych listów nie było... tylko znakomita przynęta! A co z tobą się stanie? O tem zadecyduje pan margrabia! Teraz basta, dość wczoraj mi twoim połamanym językiem uszu nasuszyłeś!
Rzucił pełne gniewu spojrzenie, na które takimż spojrzeniem odparłem, bo Bóg jeden wie, z jaką rozkoszą, w tej chwili bym go trzymał za gardło. Ponieważ jasnem było, iż na dalsze pytania nie zechce odpowiadać, milczałem, gdy w głowie wirował szereg ciekawiących zagadek — margrabia... panna Simona... listów nie było...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wysoki barczysty mężczyzna ponownie wszedł do pokoju. Zbliżył się i badawczo jął mi się przyglądać.
— Co z nim zrobić, Jakóbie? — wskazał na mnie.
— Sądzę... tam... panie margrabio! — wykonał jaki gest, oznaczający jemu tylko wiadomy kierunek.
— Hm... może masz i rację!
— Inaczej, znów pocznie krzyczeć i nam ptaszków spłoszy!

78