Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostałem sam.
Tak było najlepiej. Zanocuję. Tu, w zamku napaść nie straszna. Jutro wyruszę a za dnia sam czart mi listów nie odbierze, ani nie poradzi. Wprawdzie, dopiero wpół do piątej, z kurami spać nie chodzę, do ósmej, dziewiątej trzeba jako zabić czas, lecz od czegoż winko, a ze starym wcale nieźle się gwarzy, Opowie jaką ciekawą historję, albo może potrafi uciąć partyjkę w marjasza...
Wszedł właśnie z powrotem.
— Wydałem zarządzenia! Sądzę, będzie miał, wielmożny pan, niezłe posłanie! A od wtargnięcia się zabezpieczyłem, w tej chwili ryglują wszystkie okiennice, zresztą broń mamy...
Doprawdy, odgadywał myśli. Sługa podobny to nieoceniony skarb, cożem byłbym dał, aby posiadać takiego! Z sąsiednich pokojów dobiegał hałas zamykanych zasów, wreszcie wszystko ucichło.
— Im również poleciłem w domu nocować — tłomaczył — razem nas czworo, choć, po prawdzie, kobieta... żona Jana, się nie liczy... W razie czego, jednak, dobiegnie do wsi po pomoc... niedaleko...
— Ostrożność nie zawadzi! — pochwaliłem — Może się różnie wydarzyć! Ja, jadąc miałem przygody, musieli mnie śledzić, chcieli odebrać sygnet.. — jąłem opowiadać o zdradzieckiej napaści rzekomego pana Dubois, nie zatajając moich spostrzeżeń, czyim był on wysłannikiem — Sądzę, jesteśmy nadal szpiegowani!
— W Blois niema, pan wielmożny, czego się obawiać! Zresztą zrobiłem, com mógł! Może winka?...
Nalał.
— Pan wielmożny, wojskowy? — zapytał.
— Pewnie, kochanku, pewnie — odrzekłem, popijając trunek — Szwoleżer gwardji! Porucznik! Po-

67