ziki, szlufy... Uszy do góry... Spotykamy się wieczorem i idziemy ze Stokowskim, we trójkę... A teraz, amigo... żegnaj...
I śmiejąc się, pozostawił mnie samego.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przed ósmą, stanęliśmy przed kratą w Saint-Cloud. Wejścia pilnowało dwóch szyldwachów-grenadjerów, w bermycach. Na dziedzińcu pełno i tłoczno było od karet i pojazdów. Po okazaniu kart naszych, z zaproszeniami, pełniącemu służbę szambelanowi, podążyliśmy na górę wielkiemi marmurowemi chodami, przybranemi zielenią i znaleźliśmy się w cesarskich salonach.
Salony były rzęsiście oświetlone nieskończoną ilością świec, rozmieszczonych w kandelabrach i wiszących żyrandolach.
Gości było już pełno.
W pierwszej chwili oślepiony zostałem blaskiem mundurów i przepychem ubiorów kobiecych.
— Stańmy gdzie w kącie! — szepnąłem do Wąsowicza. Ten jednak snać nie po raz pierwszy na tych salonach bywalec, przytrzymał mnie zlekka za ramię.
— Nic się nie bój — szepnął z uśmiechem — a do kąta się nie pchaj! Ot, tu staniemy a zobaczysz to, co nie wiem, czy kiedy, po raz drugi, uda ci się w ciągu twego żywota zobaczyć!
Ukryty nieco za kolumną, począłem obserwować. Cały ogromny salon obity jedwabiem zielonym z wielkiemi złotemi girlandami, a w nich orłami cesarskiemi, był wypełniony barwnym tłumem, połyskującym od szlif, naszyć, gwiazd, krzyżów i orderów. Kobiety, niemal obnażone, tonęły w powodzi koro-