Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Próżno gadać było z tym szaleńcem! Grożąc, nie straszył daremnie, groźbę miał zamiar spełnić do końca.
— Słuchaj uważnie... zaczynam kłuć...
Cichutki posłyszałem jęk, ten jęk odbił się we mnie bólem takim, jakgdyby to mnie na wskroś przebito...
— Głośniej! Niech kochanek usłyszy!...
Z całej siły cisnąłem się o drzwi. Znów nie ustąpiły przeklęte, natomiast rozległ się ponowny jęk.
— O Boże... boli...
Teraz oszalałem. Odskoczywszy o parę kroków, rzuciłem się z całej siły. Albo ja się zabiję, albo drzwi ulec muszą!
Rozległ się skrzyp... zawiasy rozpękły... Poza sobą słyszałem tupot licznych kroków, rozgwar głosów zmięszanych.
Rozpękły drzwi — niczem wyrzucony z procy, znalazłem się w pokoju.
Poprzek łóżka, zwisała ona, z szeroko rozwartemi z przerażenia oczami, nad nią schylał się zbój, zatapiajac w ciało coraz głębiej ostrze noża. Cieniutka struga krwi ściekała po białej piersi...
— Ach... łajdaku...
Z jaką lubością zatopiłem moje ręce w tę starą pomarszczoną szyję... Oderwałem go od Simony, jednym rzutem zwaliłem na podłogę, a później nie widząc nic, nie słysząc nic, biłem, biłem, biłem... biłem pięścią, biłem obłamaną gardą pałasza, co pozostała w mej dłoni, dopóki to wstrętne, zdradzieckie, zbójeckie oblicze, nie jęło się przekształcać w jedną krwawą masę, dopóki szereg rąk nie oderwał mnie od ofiary...
— Dość ma poruczniku... Trzeba wszak nieco zachować dla kata!

155