Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pękła... kiepska była stal... No łam... podważaj, ile zechcesz! Mocniejsze one od ciebie, a nim je podważysz, lub pomoc pośpieszy, mnie czasu na wykonanie kary starczy... Dobrze, żeś przyszedł, posłyszysz, jak płacze twoja gołąbka...
Z bezsilnej złości zacisnąłem jeno zęby.
Nad wszystkiem górowała jedna myśl, co robił z nią... tam... ten zbrodniarz...
Sam dał mi odpowiedź.
— Ze strachu omdlała... tak ją przeraził mój widok... Wnet się ocknie... Tylko ją trochę nożem...
— Pani! — krzyknąłem w kierunku ciotki Simony, która na dole lamentowała, załamując ręce — ja tu sam nie poradzę!... Wzywaj sąsiądów! Wzywaj, co prędzej!
Z za drzwi rozległ się śmiech. To Jakób śmiał się zadowolony. Słyszałem, jak postąpił o parę kroków w głąb pokoju, a głos jego dobiegał teraz mniej wyraźnie, snać musiał się nachylać nad zemdloną. Mówił:
— Przódy cię obudzę lekkim pchnięciem, a później, gdy oprzytomniejesz, a w twych oczach ujrzę cień śmiertelnego przestrachu... powoli, powoli pocznę odrzynać twe piersi... Twe białe, różane, niby jabłuszka piersi... Tak, jak z naszemi kobietami robili żołnierze Bonapartego...
— A...a...a... — ryknąłem nieludzkim głosem.
— Będzie to kara za twą zdradę, za śmierć twego brata Fronsac’a... Bo gdybyś nie uwolniła polskiego młodzika, nie dałby się tak głupio zaskoczyć...
— Jakóbie! — zawołałem — zabij mnie, jeśli chcesz, nie stawię oporu, lecz ją...
— Nie, paniczu!... Przódy z panną się rozprawimy! Uszkodzoną nieco ci ją oddam, chłopaku! Później bierzcie starego Jakóba!

154