Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jąc obojętnie na różne tematy i śmiejąc się, podążyła obok Anglika, do kasyna, podczas, gdy Marlicz, coraz więcej zdenerwowany postępował nieco z tyłu za nimi.
Rychło znaleźli się w jasno oświetlonym i luksu sowo urządzonym apartamencie zapełnionym szczelnie eleganckim i podnieconym tłumem. Słychać było stereotypowe wykrzykniki krupierów i brzęk przerzu canych sztonów. Przy stolikach tłoczyły się młode zupełnie osóbki i staruchy w brylantowych koliach, nałożonych na trzęsące się szyje. Eleganci, o typowym wyglądzie gigolaków i panowie, po których łatwo po znać było można, że posiadają dobrze napchane port fele w kieszeni.
Gorączka złota wyryła swe piętno na sali, a na twarzach wszystkich widać było niezdrowe wypieki. Nic dziwnego, gdyż jeśli gra nawet była tu słabsza, niż dawniej, gdyż kryzys też we Francji dał się we znaki, w przeciągu kilku godzin dzięki rulet ce można było zdobyć tysiące, albo też wyjść bez gro sza.
— A więc, baronecie — wymówiła Tamara, rozglądając się po sali — idzie pan do innego stolika, i my do innego. A później, spotkamy się i opuścimy razem kasyno..
Al right!
Gdy Anglik odszedł, Marlicz nie mógł pohamować dłużej swego zdenerwowania.
— Cóż to za małpa w monoklu? — syknął ze złością. — Przyglądał mi się impertynencko! Przyznaj się, że kochał się w tobie, jest wściekły, że złą czyłaś się ze mną.
— Nie żadna małpa — odparła zimno — ale człowiek z najlepszego towarzystwa. Czy się kochał,