Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na Marlicza, był jednak zbyt dobrze wychowany, aby zdradzić się jakąkolwiek głośną uwagą.
— Jestem zachwycony! — wymówił, usiłując za chować typową, brytyjską flegmę i mocno ściskając jej dłoń dalej mówił: — Jestem zachwycony z pozna nia pana hrabiego.
Wzrok zza monokla przeczył jednak tym uprzej mym słowom i widać było, że Monsley taksuje Marli cza, a może nawet spogląda na niego z nienawiścią.
— Czemu się na mnie tak patrzy? — pomyślał. — Kochał się w Tamarze i jest wściekły, że jak mnie ma, została moją żoną...
Anglik, widocznie sam zrozumiał, że przygląda się zbyt natarczywie, gdyż raptem wywołał na swej twa rzy coś na krztałt uśmiechu i zapytał:
— Dokąd państwo się wybierają? Czy nie do kasyna? W takim razie poszlibyśmy tam wspólnie! Mam wielką ochotę dziś spróbować szczęścia w rulet ce.
— Doskonale! — zawołała zadowolona, że przer wana została ta niemiła, milcząca scena. — I ja za gram! Ale, przy innym stole, niż pan, baronecie! Stale przynosiliśmy sobie dawniej pecha...
— Tak, pecha... — powtórzył znacząco, poczem, po chwili dodał. — A czy pani hrabina wie — wymie nił jej nowy tytuł z naciskiem — że Panopulos od kil ku dni bawi w Nizzy?
Marlicz nerwowo zagryzł wargi. Znowu Panopu los.
— Wiem, doskonale! — odrzekła, niby obojętnie — ale, dziwię się, że pan wspomina o nim! No, chodź my do kasyna.
Widać było, że zapytanie Monsley‘a dotknęło ją, ale stara się nadrabiać humorem. To też rozmawia-