Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic dziwnego tak dalece tu nie ma! — wy mówiła już teraz swym zwykłym stanowczym gło sem — Może i lepiej się stało, bo jakaż go oczekiwa ła przyszłość? Ale, nie traćmy czasu, ważniejsze nas oczekują zadania, a czas nagli. Czy nie domy śla się pan gdzie zmarły przechowywał papiery?
Wyrzekła to tak, jak gdyby już poczytywała Mar licza za wspólnika.
— Zdaje mi się, że w komodzie — wyrwało mu się mimowolnie, choć nadal nie mógł się otrząsnąć z poprzedniego wrażenia — Coś o tym wspominał..
— Oczywiście! Tylko tam! — zawołała zbliża jąc się do komody — Toć w tej izbie nie ma inne go mebla, gdzie możnaby cośkolwiek schować...
W zamku górnej szuflady tkwił klucz i nie by ła zamknięta. Wysunęła ją i szybko zaczęła prze trząsać znajdującą się tam brudną bieliznę. Jej ręce błądziły nerwowo wśród pomiętych koszul i koł nierzyków. Próżne jednak widocznie były te poszuki wania, bo na jej twarzy zarysowywał się coraz bar dziej niespokojny wyraz.
— Tu nie.. Następna.
Skoro tylko otwarła następną, z jej piersi wyrwało się uczucie ulgi. W pustej prawie szufladzie le żała spora, zapieczętowana koperta z napisem: „Wiel możny pan dyrektor Jan Kuzunow!“
— Więc przyszykował dla niego papiery! — za wołała rozrywając ją prędko i przeglądając jej zawartość — Rozmyślił się dopiero w ostatniej chwili! Niczego tu nie brakuje... Przepraszam, zgody na rozwód... No, teraz obejdziemy się i bez tej zgody...
Nie pokazując Marliczowi papierów, równie szyb ko schowała je za gors koszuli. Na jej twarzy zary sował się wyraz zadowolenia.