Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mawiać o jakimś interesie i Tamara wykładała coś An glikowi, a ten z wielkim szacunkiem kiwał w odpowie dzi na jej słowa głową. Toć, każda rozmowa, w podob nych warunkach będzie nosiła charakter towarzyskiej przyzwoitości.
Czuł teraz większe rozdrażnienie. I ta jego niewy raźna sytuacja, która w całej pełni zarysowała się do piero w czasie ostatniej rozmowy z Tamarą, ta histo ria z naszyjnikiem, wreszcie ten Anglik...
Jakie tu znaleźć wyjście?
Targany złymi przeczuciami rozmyślał nad tym wszystkim, przyglądając się mimowoli grze, toczącej si ęprzy stole, przy którym przystanął.
Wreszcie, może chcąc skrócić chwilę oczekiwania na Tamarę, a może ogarnięty dawną namiętnością, wy mienił banknot na sztony i począł grać.
Choć grał oczywiście, drobnymi stawkami, rezul tat nie kazał na siebie długo czekać.
Nie upłynęło pół godziny i znalazł się bez grosza. Wtedy dopiero oprzytomniał i spojrzał w kierunku Tamary. Jeszcze rozmawiała z Anglikiem.
Pół godziny! Nie, tego było za wiele. Podniecony przegraną i zazdrością, bez wahania skierował się w ich stronę.
Spostrzegła go zdala.
— Cóż to zgrał się mój pan małżonek? — zawo łała po francusku, gdyż w tym języku prowadziła roz mowę z Monsley‘em. Ile tysięcy poszło? — umyślnie przesadzała sumę.
— Et, głupstwo! — odparł, ściskając jednocześ nie wyciągniętą dłoń Anglika.
— Zwykle tak bywa! — wyrzekł ten, patrząc na Marlicza z dziwnym uśmiechem. — Kto ma szczęście w miłości, nie zazna go w grze!