Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz patrzyła spowrotem na niego, ale nieokreś lony grymas wykrzywił jej usta.
— Czyż nie lepiej było — mruknęła, nawet nie zadowolona ze zwycięstwa, gdyż z góry była go pew na — dojść do tego przekonania pół godziny wcześ niej? Naprawdę, nużą mnie te ciągłe utarczki z tobą i wciąż wysuwane przez ciebie skrupuły...
— Maro...
— Szczególniej, że mam poważniejsze zmartwie nie na głowie. Muszę dziś jeszcze zdobyć siedem tysię cy.
— Tu na miejscu?
Precież, nie pojadę po nie do Warszawy!
Na to, oczywiście Marlicz nie mógł znaleźć żadnej rady.
Wolał przezornie milczyć.
Za to Tamara przez jakiś czas siedziała pogrążo na w zadumie, nie dzieląc się nawet z nim swymi my ślami, jakby uważała, że skoro nic nie mógł dopomóc, dzielić się nimi nie było warto.
Wreszcie wymówiła
— Dziś wieczorem pójdziemy do kasyna!
Istotnie, wieczorem znowu się znaleźli w rojnych i gwarnych salach, napełnionych tłumem graczy. Znów pełne podziwu spojrzenia biegły wślad za Tama rą, ale nie zwracała na nie uwagi. Również widać by ło, że nie przyciągała jej tu gra i że nie szuka tą dro gą zdobycia upragnionej sumy. Raczej, odnosiło się wrażenie, że pragnie tu kogoś odnaleźć ,gdyż jej wzrok biegł raz po raz badawcz o po sali.
Nagle drgnęła. Widocznie, zdala spostrzegła tego, kogo pragnęła odszukać.
— Masz tu sto franków! — nieznacznie wetknęła Maliczowi banknot, wyjęty z woreczka, do ręki, gdyż,