Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan prezes Panopulos już jest uprzedzony o jej przy jeździe do Nizzy. Prosił mnie nawet, abym pani pow tórzył, że o ile zamierza pani złożyć mu wizytę, aby to uczyniła w dzień, a nie w nocy.
Mówiący był dość młodym jeszcze mężczyzną, o energicznym wyrazie twarzy.
Naprawdę trzeba było niezwykłego opanowania Tamary, aby po tych słowach nie okazać zmieszania, gdyż Marlicz, choć nie przypuszczał, aby nieznajomy zrozumiał cośkolwiek z ich poprzedniej rozmowy, prowadzonej po polsku, poczuł się nieswojo.
— Kim pan jest? — zapytała ostro. — Czemu pan zwraca się w tej formie do mnie? Zdaje się, że wolno każdemu przystanąć koło willi, nawet o półno cy i nie zabraniają tego policyjne przepisy!
— Och, tak! — odparł ironicznie. — Oczywiście, pani baronowo! Kim jestem? Prywatnym detektywem, na usługach prezesa Panopulosa. A powtarzam tylko to, o co mnie proszono.
— Prywatnym detektywem? — powtórzyła wzgar dliwie. — Śliczne to zajęcie i bardzo gorliwie pan wy pełnia swoje obowiązki. Zechce więc pan powiedzieć swemu patronowi, panu Panopulosowi, że nie składam wizyt w nocy, ale jutro zrana napewno go odwie dzę.
Nie przedstawiła teraz Marlicza, jako swego mę ża i nie popisywała się hrabiowskim tytułem. Detek tyw z pozornym szacunkiem, nadal stojąc za sztache tami, słuchał jej słów, nieco ironicznie uśmiechnięty, mierzył go tylko badawczym wzrokem.
— Proszę więc to powtórzyć — rzuciła, skinąw szy głową detektywowi na pożegnanie. — A na przy szłość powstrzymać się od podobnych aluzji!
Ujęła Marlicza pod rękę i odeszła od willli. Do