Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

giem morza. Dokoła panowała całkowita cisza tylko wiatr szumiał liśćmi drzew, a na dole monotonnie pluskały fale. Marlicz poddawał się mimowoli uroko wi, roztaczającego się przed nim krajobrazu i z zach wytem patrzył na granatową taflę morską, oświetlo ną promieniami księżyca, którą gdzie niegdzie tylko przecinały statki, mknące chyżo i połyskujące rojem różnokolorowych reflektorów i lampionów.
Ponieważ nie znał Nizzy, nie miał pojęcia, czy dążąc tą nadbrzeżną aleją, dotrą do ulicy, na jakiej za mieszkiwali, czy też Tamara dla własnej przyjemnoś ci powiodła go na nocną przechadzkę.
— Dokąd idziemy? — zapytał. — Mam wrażenie, że tędy nie trafimy do domu?
— Zupełnie słusznie!
— Romantyczny spacer o północy? I ty bywasz czasem sentymentalna?
Ujął ją pod ramię i chciał przytulić się do niej. O depchnęła go lekko.
— Nie zawsze — odparła — przechadzki o półno cy są podyktowane wyłącznie sentymentem!
— Czemu jesteś taka? — wymówił z wyrzutem, zmrożony jej obojętnością i usiłując ją pocałować.
— Ach, zaczekaj...
Niespodziewanie, wyrosła przed nimi biała willa, za słonięta dotychczas drzewami przed ich wzrokiem. Stała nieco na uboczu, była niewielka, ale naprawdę, prześliczna. Tonęła śród egzotycznych drzew i kwia tów, a jej taras graniczył bezpośrednio z morzem. By ła odgrodzona od ulicy posrebrzanymi, metalowymi, ale dość niskimi sztachetami i wydawała się całkowi cie uśpiona. Jej mieszańcy wcześnie usieli udawać się na spoczynek, gdyż w żadnym z okien nie połyski wało światło.