Samochód, przebywszy niewielką odległość dzielącą ulicę Wspólną od Górnośląskiej, zatrzymywał się teraz przed starą, jednopiętrową kamiennicą. Mańka otworzyła drzwiczki i jednym susem znalazła się na chodniku. Za nią ciężko wygramolił się Welesz i powoli z namaszczeniem wysiadł Doriałowicz.
Zauważyła w głębi bramy parę kumoszek rozprawiających z ożywieniem, a wśród nich jakąś wysoką starszą kobiecinę, w chustce, której twarz wydała się jej znajomą.
— Wielgusowa! — zawołała cicho.
Kobieta w chustce odwróciła się, podeszła o parę kroków, poczem rzekła ze zdziwieniem:
— Panna Mania? Taka wyelegantowana, że ledwie poznałam... Czy panna Mania czasem nie do nas?
— Tak — przytwierdziła — chciałam odwiedzić chorą.
— Pewnikiem pannę Józkę... — przerwała żywo Wielgusowa — już jej nima...
— Jakto niema?
— Ano wyszła z domu i se pojechała...
— Pojechała? — wyrwał się okrzyk Mańce.
Wielgusowa kiwała znacząco głową.
— Dziwuje się panna Mania... ano i ja się dziwuję.. i właśnie o tem z sąsiadkami gadamy. Bo proszę państwa — zwróciła się do Welesza i Doriałowicza, którzy podeszli i również przysłuchiwali się rozmowie — jak dwie godzinki temu wychodziłam na miasto — to taka była słabiutka, biedna, że myślałam wcale palcem poruszyć nie może. Wracam... a tu jej niema, pytam sąsiadek, powiadają wyjechała. A najlepiej to ta pani powie...
Wskazała ręką na jedną z kumoszek. Ta zadowolona, iż swą wymową popisze się przed „państwem” żywo poczęła: