dok tej atmosfery zepsucia, jednocześnie niemal duma rozsądzała mu piersi, iż na coś podobnego, udało mu się natrafić i jaka powstanie sensacja, gdy jutro rozgłosi o swem odkryciu, zakrawającem na opowieść z bajki...
Śmielej już teraz szedł naprzód i za gabinetami natrafił na salkę z estradą, której przeznaczenia się domyślił. Lecz nie odkrywanie dziwów podziemnego państwa w obecnej chwili interesowało Dena. Interesowało go, czy lokal zupełnie jest opuszczony — bo wszak wszystko świadczyło, że właściciele zamierzali się z niego wynieść — a może ów nieznajomy, którego napotkał na górze, porzucał pałacyk ostatni — czy też natrafi na kogoś.
Przeszedł przez salę — kroki jego tłumiły puszyste dywany — i nagle przystanął. Tak, najwyraźniej posłyszał ludzkie głosy. Biegły one z pokoju, znajdującego się za salą. Drzwi od tego pokoju były napół uchylone, przesłaniała je tylko ciężka portjera.
Teraz jął skradać się na palcach.
Powoli uchylił kotarę, W niewielkim saloniku ujrzał kobietą i mężczyznę...
Aż zagryzł wargi... Wydało mu się, że śni...
— Chyba się mylę... Co ten tu robi?
Siedział tuż przed nim, niedbale paląc papierosa Doriałowicz i rozmawiał z przystojną, świetnie zbudowaną, czterdziestoletnią, ale mogącą się jeszcze podobać kobietą.
Den zamienił się cały w słuch.
— Wysłałaś służącego? — pytał Doriałowicz.
— Tak, — odrzekła kobieta — wysłałam go, żeby pozakładał druty w korytarzyku.
— To i korytarzyk ma uledz zniszsczeniu?
— Oczywiście, przecież nie możemy pozostawić po sobie śladów!