Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knięte nie tylko na klucz, lecz dodatkowy angielski zatrzask.
— Jesteśmy u progu sanktuarjum — zawołała półgłosem — byle pasowały klucze!
— A ten drab na dole — zauważyłem — nie zechce nas szpiegować?
— Wykluczone! Ma zaufanie i nigdy do głowy mu nie przyjdzie, że przybyliśmy w celu.... Zresztą musi pilnować, co się tam dzieje....
Klucz już był w zamku. Przekręcił się bez szmeru, niby całe życie z nim związany legalnym ślubem. Jeszcze krótka manipulacja przy zatrzasku i zakazana droga stała otworem.
— Odetchnęłam...... wejdźmy....
Pewnie, bez wahania, postąpiła parę kroków i znów zabłysło światło. Ujrzałem niewielki pokój, sypialnię. Szerokie mahoniowe łóżko, przed nim biała skóra niedźwiedzia. Na rozwieszonej makacie kolekcja broni. Krzywe tureckie klinki i proste kaukazkie puginały. Pośrodku złotem ozdabiany szyszak. Wielka gdańska szafa i takiż sporych rozmiarów rzeźbiony stół antyk, przed nim głęboki „wolterowski” fotel. Umeblowania dopełniało kilka skórą obitych krzeseł, wszystko jednak sprawiało wrażenie chwilowego pobytu. Nie znać było charakterystycznych śladów, które obecność nasza pozostawia w pokojach, stale zamieszkiwanych. Ot! Zbiór kosztownych mebli, ustawiony prowizorycznie.
— Niezbyt zadomowił się gospodarz! — zauważyłem.
— Nie zamierza pozostać... to czasowe.. dopóki sprawy się nie ułożą....
Na stole leżało parę grubych foliałów. Przejrzałem pobieżnie. Były to rytuały starych stowarzyszeń tajemnych, jakieś książki traktujące o magji, między innemi słynna, w oryginalnem wydaniu „Fama frater-