Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dość udawania! — zawołała żywo — Proszę nie zaprzeczać! Wiem wszystko! Po to tu przyszłam, że pan jest mym sprzymierzeńcem! Czy pan chce, czy nie! Taka się już sytuacja wytworzyła! W ostatnich czasach wyłącznie niemal się mówiło o panu!
Zagasiła nerwowo papierosa i szybko zapalała drugiego.
Postanowiłem wypowiedzieć przypuszczenie, jakie od początku krążyło w mej głowie.
— Więc szczerość za szczerość! Należała pani do tej bandy, wyzyskano panią i teraz pragnie się pani od „nich” wydostać, lub pomścić? Tak?
Jakby fala krwi przebiegła bladą twarz, zielone błyski zamigotały w oczach.
— Tak! — wyrzuciła namiętnie.
— Skoro jest, jak się domyśliłem, muszę poznać bliższe szczegóły...
Nieznajoma pochyliła się ku mnie.
— Kim jestem — szeptała niemal w ucho — mniejsza! Może później powiem! Niech wystarczy, że przeszłam przez to samo, co Łomnicka... Chwila szału... chwila zapomnienia — skrzywiła się boleśnie — a potem... Nie będę mówiła! Dość że przeszłam to samo, później zmięta wyciśnięta, jak gąbką, zostałam odtrącona! Zabrano mi rodzinę, majątek, cześć, może nawet rozum i wolę!
Słuchałem, wzruszony tragicznej spowiedzi. Na myśl przychodził pewien fragment pamiętnika. Czy moja towarzyszka nie była ową „blondynką“, o której wspominała Mary? Rysopis zgadzał się całkowicie.
Więc z drugą ofiarą czarnego adepta miałem do czynienia!
Ta przynajmniej pragnęła się zemścić. To było oczywiste!
Lecz skąd trafiła do mnie? Zapytałem.