Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wahała się chwilę, jakby coś obmyślając i ważąc, uderzała — nerwowo o trotuar końcem lakierka.
— Gdzieś blizko... Wie pan, najlepiej do trzeciorzędnej knajpy...
Obejrzałem szykowną postać towarzyszki.
— Zdecyduje się pani?
— Tak! Nikt nas nie pozna! On się nie domyśli, gdzie jesteśmy! To dobra myśl... najgorzej stać... idziemy...
Ton nieznajomej był tak kategoryczny i stanowczy, iż nie namyślałem się chwili. Musiała wiedzieć, czego chciała. Zresztą, co rezykowałem? Godzina była względnie wczesna, bo dziewiąta wieczór, brauning przyciskałem w kieszeni. Urywkowo rzucane ostrzeżenia i niekłamany przestrach podnieciły mnie do ostatecznych granic. W tym stanie byłbym poszedł nie tylko do podejrzanej spelunki, lecz na dno Hadesu.
Zdala czerwonym blaskiem migotał szyld narożnej restauracji.
— Czy tam?
— Dobrze! — skinęła głową.
Weszliśmy do zakopconej salki, z bufetem ustawionym w głębi. Na nim tronowała rachityczna palma i nieodzowne zakąski z zeschniętym śledziem. Paru mężczyzn o zaczerwienionym twarzach, raczyło się zawzięcie alembikiem, oświadczając sobie przyjaźń dozgonną. Powiał aromat piwa i potu. Słychać było stereotypowe frazesy.
— Czysta wzmocniona!
— Dla mnie z kropelkami!
— Jedna golonka z kapustą!
Na szczęście za ogólną salą znajdował się mały pokoik. Nie było nikogo. Przyjęła nas obdarta, czerwonym niegdyś pluszem kryta otomana, nad nią lan-