Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

flektował się z wyrazu mej twarzy, bo nagie zamilkł, zmieszany.
— Ja tego — zabełkotał po chwili — ja tego... po przyjacielsku... niechcący przykrość zrobiłem... przepraszam ...bardzo przepraszam... może coś poufnie z prasą?
Opanowałem się.
— Daruje pan — odparłem sztywno — lecz pora na mnie, muszę iść — zastukałem łyżeczką na kelnera.
— Rozumiem! Raz jeszcze przepraszam! Może wytłomaczę kiedyindziej, gdy czas zabliźni rany...
Pochwycił mą rękę, wstrząsnął nią parokrotnie i znikł w tłumie z równą wprawą magika, jak przybył.
Teraz dopiero rozumiałem dwuznaczne spojrzenia, rzucane od sąsiednich stolików. Zapłaciłem szybko, nacisnąłem kapelusz na czoło i wyszedłem pod gradem ciekawych oczu z cukierni.
Mżył lekki deszcz. W stanie w jakim się znajdowałem, gdy wewnątrz drgał niemal każdy nerw, najmniej byłem usposobiony powracać do samotnego domu. Do innego lokalu publicznego, ostrzeżony doświadczeniem, również nie miałem ochoty zachodzić, by stać się przedmiotem ciekawości. Dobrze i umiejętnie rozkolportowano insynuację i musiała dotrzeć wszędzie. Skręciłem w ulicę Trauguta i idąc wprost przed siebie, zatopiłem się w myślach.
Czarny adept był istotnie szatańsko zręczny. Wszystko dowodziło tego. Na każdym kroku napotykałem wszak przebiegłą robotę. Starannie usiłował zacierać za sobą ślady.
Ten seans! Skąd dowiedział się, że seansować mamy z Forkiem? Jak przewrotnie usunął go fałszywem zawiadomieniem o chorobie siostry i sam zajął miejsce. Przybył z łatwo zrozumiałych względów.