Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Duchowidz sączył napój powoli, dzwoniąc zębami o szklankę i przerażonym wzrokiem rozglądając się dokoła.
— Tylko Najświętszej Pannie Ostrobramskiej dziękować, żem żyw wyszedł — obmacywał napuchniętą szyję — szkaplerz był! Za nic więcej seansować nie chcę!
— Co się panu właściwie stało?
— Poczuł ja... śpię a nie śpię. Jestem rozbudzony a jednak w transie. A nademną stoi wielki czarny cień. Koszmarne palce ściskały gardło, cień syczał „przestań, bo zaduszę!”
Chciałem się wyrwać z uścisku — nie mogłem. Chciałem krzyknąć — głosu nie dobyć. Słyszałem wszystko, co się działo a ruszyć siły niema. Ostatnią mocą, nie wiem jak zawołałem, że mnie zabije... Co potem było, nie wiem, nie pamiętam. Ocknął się dopiero, kiedy państwo pochylali nademną... Oj dobrze mówili wileńskie ludzie, żeby w te sztuki czartowskie nie leźć.....
Spojrzeliśmy na siebie wzajem z Reną. Wróg, z którym walczyć zamierzaliśmy był istotnie wszechpotężny. Snać posiadał dar t. zw. „wyjścia astralnego” i mógł w eterycznej postaci dowolnie wchodzić w świat duchów, reagować na grożące niebezpieczeństwo, zdusić w zarodku niepożądane rewelacje.
— Zmęczony jestem, bardzo zmęczony — jęczał medjum — pozwólcie oddalić się! Toć i tak dziś więcej nic nie będzie! Ledwie cały ostał.. Tfu!...
Nie zatrzymałem Forka dłużej. Wcisnąwszy umówione honorarjum do ręki, przeprowadziłem zataczającego się do przedpokoju i ubrałem w palto. Gdy zamknąłem drzwi za nim starannie, powróciłem do panny Łomnickiej, by swobodnie omówić zaszłe wy-