Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny, twarz miał bladą, bez wyrazu, zdradzającą pewne przemęczenie. Przygarbiony, głowę jakby z przyzwyczajenia, pochylał na piersi.
— Z polecenia pana doktora... zaczął.
— Wiemy, wiemy — przerwałem — oczekiwaliśmy z niecierpliwością! Pozwoli pani, że przedstawię: nasza przyszła znakomitość — pan Forek.
Gdy całował wyciągniętą ręką panny, zapytywałem, znając obyczaje medjów.
— Może przed seansem pragnie pan swe siły pokrzepić? Może kieliszek rumu, lub lekka przekąska...
— Dziękuję — wymawiał się — ja tam nigdy, chyba...
Napełniłem większy kieliszek. Wychylił i obtarł usta chustką. Przysunąłem talerz z przekąskami.
— Pan dawno w Warszawie?
— Et! parę dni! Ja wilenski. Z trzy miesiące temu jęło straszyć u nas doma. Żona płacze, że cosik przeszkadza. My do księdza. Ksiądz posłał do doktora. Posadzili mnie oni, poczęli badać, uśpili. Powiadają: medjum. Posłali z listami do Warszawy. Był u profesora Habdankowskiego, seansował parę razy...
— I coż tam było?
— Tać śpię! Wiedzieć nie mogę! Mówili bardzo straszno.
Jest to typowem u medjów, szczególniej mało inteligentnych, że nie interesują się zupełnie przebiegiem posiedzeń, nie interesują się objawami, jakie podczas ich snu zachodzą. Do tej specyficznej psychologji byłem zdawna przyzwyczajony i nie zdziwiła mnie ona zgoła.
Widząc, że Forek ukończył spożywanie zapronowałem:
— Sprobujemy?