Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł obok mnie i coś mówił. Właściwie, że zachwycony jest z poznania tak uroczej warszawianki, że jest napół polakiem napół francuzem, że bawi tu za jakiemiś bardzo ważnemi sprawami, że pewnie musimy mieć wielu wspólnych znajomych, że...
Przez ten czas myślałam, jak mogłam zawrzeć znajomość równie lekkomyślnie. Gdzie się podziała moja pewność siebie i przystawione trzymanie „dżentelmenów” na odległość. Toć właściwie wytworny towarzysz mógł być najzwyklejszym hochsztaplerem. Przerwałam jego wywody.
— I ja panu wielce wdzięczna jestem za tak miłą chwilę rozmowy. Lecz niestety spieszę na obiad...
Byliśmy koło Bagateli. Skinęłam na przejeżdżającą dorożkę.
— Czy nie będę miał więcej przyjemności spotkania pani?
— Nie wiem, w tych dniach wyjeżdżam — skłamałam umyślnie.
— Rozumiem... sprawunki... zabiegi... może mąż?
— I to bardzo zazdrosny!
— Jaka szkoda... ja stale depaysé w Warszawie spaceruję po obiedzie po Łazienkach. Tak miło byłoby powtórzyć... ot choćby jutro... o siódmej... będę oczekiwał koło królewskiego pałacu...
— Niestety! panie! — odrzekłam, biorąc dobermana na smycz i wsiadając do dorożki — jeszcze na randez vous nie chodzę...
Skinęłam głową. Dryndziarz ruszył, pies zajadle zaszczekał, a mój baro de Loves pozostał z kapeluszem w ręku, samotnie na chodniku...
Więcej go nigdy nie zobaczę.

Sobota rano

Jestem wściekła na siebie... Ciągle muszę myśleć