Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzyską z przyjemnością rozkoszując się letniem, rozgrzanem powietrzem.
Na Świętokrzyskiej koło Czackiego zauważyłam, iż jakiś dżentelmen przygląda mi się uważnie. Zwolniłam jeszcze kroku, wiedząc co w takich wypadkach nastąpi. Pierwszorzędna zabawa! On zaczyna się kręcić to z prawej to z lewej strony, zagląda w oczy a wkońcu zapytuje niczem w „Fauście”: „czy wolno pięknej towarzyszyć damie”. Na to się nie odpowiada, lecz idzie dalej, wysłuchając w milczeniu trajkotania adonisa, a gdy się jest przed swą bramą, ofiarowywuje się donjuanowi dziesięć groszy na wodę sodową, celem ostudzenia zapałów. W tym wypadku nic podobnego nie nastąpiło. Wyraźnie szedł za mną, lecz nie pozwolił sobie na najmniejszą zaczepkę. Gdy byłam w bramie, obejrzałem się i nasze spojrzenia się skrzyżowały. Przyznaję, doznałem dziwnego wrażenia. Tak przenikliwego wzroku nie spotykałam. Byłyto jakby dwie strzały, przeszywające na wylot. Odwróciłam się natychmiast i weszłam na schody.
Wyglądał na cudzoziemca. Nieprzeciętnie przystojny.
Kto to może być?

Wrzesień, piątek.

Dziś znów spotkałam tajemniczego nieznajomego. Spotkałam a nawet... poznałam. Stało się to arcyprzypadkowo.
Wyszłam, jak zwykle przed południem przejść się nieco z moim dobermanem w Aleje. Po drodze na Brackiej wstępowałam do sklepu i kupiłam flakon „Quelques Fleurs” — Lubię ten mdły zapach. Zawiesiwszy paczkę na palcu wolno wędrowałam w stronę Belwederu, obserwując psa, który z zamiłowaniem uganiał się po trawnikach. Aleje o tej porze były względnie puste. Trochę emerytów, trochę pań z pociechami