Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pan sądzi?
Odparłem zupełnie szczerze.
— Nic nie rozumiem!
Za chwilę miałem jeszcze mniej rozumieć, mianowicie, gdym już znajdował się na ulicy. Zamierzałem właśnie wsiąść do najbliższej dorożki, kiedy z tyłu po słyszałem głos.
— Proszę pana!
Obejrzałem się. Biegła ku mnie, postukując wysokiemi obcasami, przystojna pokojóweczka.
— Czy co zapomniałem?
— Nie, ale panienka kazała to oddać! — tu doręczyła dość znaczną paczkę.
— Panna Rena?
— Nie! Panna Mary! — pokazała w uśmiechu zdrowe zęby, wykręciła się szybko i mignąwszy białym fartuszkiem znikła.
Rozerwałem pakiet i zbliżyłem do najbliższej latarni. Wewnątrz znalazłem niewielki zeszyt oraz liścik. Brzmiał on.
„Wiem, że wczoraj śledziliście mnie. Mam do pana zaufanie. Jeśli mnie uratować nie można proszę Ją ocalić. Notatki wszystko wyjaśnią M. Ł.“
Szybko ukryłem zapisane karty w bocznej kieszeni. Jeszcze szybciej wskoczyłem do najbliższej taksówki i poleciłem śpiesznie wieźć się do domu. Po drodze przyciskałem pakiet leżący na piersi, gdyby skarb najdroższy, który może mi odebrać nawet podmuch wiatru...