Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła ciemna, warkot motoru tłumiło chlastanie deszczu Auto przemknęło przez Klarysew, poczem boczną drogą skręciło na Jeziorną, stamtąd na Konstancin. Zasapała ciężko maszyna, brnąc przez piasczyste łachy, zacharczała, jak człowiek, zdobywający się na ostatni wysiłek i wjechała w długie ulice luksusowego letniska. Teraz toczyła się pewnie, wzdłuż opuszczonych o tej porze willi i pałacyków, kierując w stronę Obór. Jeszcze parę zakrętów i zniknęła w gęstym lasku.
Zbliżyliśmy się jeszcze o kilkadziesiąt kroków. Warkot poprzedzającego samochodu ustał, snać musiał się on zatrzymać.
— I my zrobimy to samo — rozkazałem szoferowi — dalsza jazda byłaby niebezpieczna...
Stanęliśmy, rozmyślając, jak dalej postąpić. Chciałem się zwrócić z zapytaniem do panny Łomnickiej, gdy w tejże chwili silny promień reflektora padł na nas: tamto auto powracało, posuwając się powoli, lecz siedział w nim jedynie kierowca.
— Hallo! — krzyknąłem, gdy zrównało się z nami. — Zbłądziliśmy! Czy tędy droga do Skolimowa?
— Niech pan zawraca na lewo — odrzekł mężczyzna w wielkich szoferskich okularach i nie zatrzymując, jechał dalej.
Był to człowiek lat może czterdziestu. Opuszczony daszek skórzanej sportowej czapki, podniesiony kołnierz kurtki i szkła uniemożliwiały obserwację. Głos brzmiał chropowato, nieinteligentnie. Numeru Mathis’a, z powodu ciemności dojrzeć nie mogłem.
— Dziękuję! — zawołałem w odpowiedzi — ale musimy naprawić motor! Możeby pan nam pomógł?
Czy głos mój zaginął śród jesiennej wichury, czy nieznajomy rozmyślnie nie dosłyszał, lecz szary wóz zginął w pomroce.