Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wsiadła do wewnątrz a samojazd ruszył z miejsca snać na to przygotowany.
Obserwowaliśmy powyższą scenę przez nieoświetlone okno taksówki. I nasz wóz, rzekłbyś, pochwyciwszy niepodziennie na postoju pasażera, ruszył natychmiast z miejsca.
Wślad za tajemniczym szarym Mathis‘em mknęliśmy Jasną, Bracką i Kruczą. Z Kruczej skręcił w Mokotowską, z tamtąd na Plac Zbawiciela. Okrążył skwer, przeciął wielkie cienie, rzucane przez wysmukłe wieże Kościoła i całą szybkością pomknął w stronę rogatek. Na chwilę zamigotał w świetle lamp łukowych „Nie spodzianki” i wpadł w mroki ulicy Belwederskiej. Poczem przez splot krętych dróg wydostał na Wilanowską szosę.
Byliśmy na świetnym tropie; nie traciliśmy na szybkości, chodziło tylko o to, czy tamci nie spostrzegą pościgu, czy nas nie zauważą?
Nic jednak nie wskazywało, że zostaliśmy dostrzeżeni. Mathis pędził, jak oszalały, po równej szosie. Robiło wrażenie, iż musi dokądciś przybyć na określoną godzinę i spieszy, by za wszelką cenę, bez opóźnienia, tam stanąć.
Długą, wysadzaną topolowemi drzewami aleją wyjechało przodujące auto na stację Wilanowską. Snopy elektrycznych promieni oświetliły sylwety kobiety i mężczyzny. Znajdowaliśmy się w odległości mniej więcej stu kroków — twarzy kierowcy nie można było bliżej rozpoznać.
Nie zatrzymując się szary wóz popędził w stronę Klarysewa. Tylko czerwone ognie tylniej latarni wskazywały ślad. Droga była pusta, usiana wielkiemi kałużami wody, rozbryzgującemi się z chlupaniem pod kołami naszego samochodu. Tam i sam migały chłopskie chaty, w nich gdzie niegdzie blade światełka. Noc by-