Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszak najgorsza jest sprawa mieć do czynienia z człowiekiem, który niema nic do stracenia, przed niczem nie cofnie, nie zadrży przed szaleństwem, ni zbrodnią.
Spacerował jeszcze po pokoju chwilę, niby pan Węgrzyn w „Otellu”.
— Hanno! Hanno! — zawołał.
Sylweta kobiety wynurzyła się z mroku wejściowych drzwi.
— Jestem!
Skoro była, cała sytuacja przedstawiała się znakomicie. Za chwilę wynajdzie sposób i do wewnątrz mnie wpuści. W każdym razie nie dozwoli, by Łomnickiej stała się krzywda. Mogę nadal oczekiwać spokojnie, obserwując z ukrycia a szanse wyraźnie poczynają się przechylać na naszą stronę. Dotąd to był dopiero start, teraz pocznie się finisch. Chodzi tylko o to ilu drabów mieć może na dole? Jeśli jeden, wszystko w porządku. Zastosujemy do czarnego adepta cnock aut, później rozprawimy się famulusem...
— Przyszłaś — mówił głosem znużonym — to dobrze. Wszystko się rwie, wszyscy mnie opuszczają.... jak szczury z tonącego okrętu...... Wiesz, o czem wspominam.....
Pochylała głowę na znak zrozumienia, z wyrazu twarzy trudno było coś określonego wyczytać: może symulowała litość, może ukrywała głęboko tajoną nienawiść.
— Zdradził im me prawdziwe nazwisko... zdradził drogi jakiemi szedłem, ściągnął z obłoków na ziemię, rozbił mój prestige! Bo jeśli człowiekowi pokażą, że ten drugi jest ulepiony z takiej samej gliny, jak on sam, straci poważanie momentalnie. Na tem zasadza się władza nad tłumem... otoczyć się nimbem i wmówić w innych, że się jest odmiennym od nich. Jedni wyśmieją, drudzy uwierzą. Lecz zawsze więcej