Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

waną z notatnika — że enuncjacji tej nie będą promulgował ani w „A. B. C.“, ani w „Kurjerze Warszawskim”. Pozostanie u mnie na wszelki wypadek... Sądzę, że narada skończona! Podpiszcie państwo swe cyrografy i... jesteście wolni! Z prawdziwym żalem żegnać będę... bo...
Nie domówił słów ostatnich. Od paru chwil, ogarnął mną tak niepohamowany gniew, iż było mi wszystko jedno, co dalej się stanie. Takiego uczucia doznaje osaczone zwierzątko, gdy ciska się na silniejszego przeciwnika, by za cenę sprawienia mu przelotnego bólu, ponieść później najgorsze konsekwencje. Byle choć na chwilę wpić palce w tą twarz, ujrzeć na niej, miast drwiącego uśmiechu, wyraz przerażenia i bólu!
Jednym skokiem rzuciłem się na niego, pochwyciłem za gardło Był tak pewien wygranej, tak pewien naszego zgnębienia, iż nie oczekiwał napaści. Pochylony nad stołem, coś przeglądał jeszcze w notatniku. Nie stawiając oporu potoczył się na ziemię, padłem na niego, dusząc szyję a kolanami przyciskając ręce.
— Panno Reno! Prędzej w tamtym pokoju... na stole... brauning...
Zerwała się z miejsca i pobiegła Słyszałem szelest przerzucanych przedmiotów.
Przez ten czas on przychodził do przytomności. Był atletycznie zbudowany, daleko silniejszy odemnie. Począł się rzucać, pragnąc uwolnić z uścisku. Twarz nabrzmiała z wysiłku, gardło wydawało nieartykułowane dźwięki. Snać pragnął krzyczeć, by przywołać pomoc.
— Nie mogę znaleźć broni... usłyszałem.
Szarpał się coraz zacieklej. Jeśli zawoła, jestem zgubiony... Jedyna rada, wetknąć mu knebel w usta!