Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko coś widział, lub słyszał o naszej sekcie... jest wysanem z łona fantazji kłamstwem.
Zaczynało mi się rozjaśniać w głowie, niczem lordowi Chaberlain’owi, gdy nie dał się otumanić na konferencji wywodom nieboszczyka Krasina. Więc na to potrzebna była długa oracja, uflancowana, niby grzęda światoburczemi teorjami! Chytry, jak acjatycki dyplomata, starał się pod pozorem inicjacji do bractwa, wyłudzić cyrograf, unieszkodliwiający mnie kompletnie. A na przynętę manił dostępem do tajemniczej Dalaj Lhassy. Zapragnąłem sprawdzić podejrzenia.
— A gdybym odmówił?
Drgnął. Błysk niezadowolenia przebiegł twarz. Przymrużył oczy.
— Byłby to wielki brak zaufania! Po naszej rozmowie niespodziewałem się...
— A jednak odmawiam!
— Wolno wiedzieć czemu?
— Najprzewielebniejszy mistrzu! — przybrałem umyślnie ton drwiący — wolę zawsze mieć jawnego wroga, niźli fałszywego przyjaciela! Chodzi o moje oświadczenie głównie, pokrywające milczeniem niektóre sprawy... Bądźmy szczerzy? Czy nie jest tak?.. Otóż oznajmiam kategorycznie, iż podobnego dokumentu nikt nigdy odemnie nie otrzyma...
Podczas tych słów przeobrażał się zupełnie. Marzycielski i łagodny wyraz znikł, oczy zabłysły zaciętością, usta skrzywił grymas złośliwy.
— Nie daje się pan przekonać, niby średniowieczny kazuista teolog! Cóż pocznę, biedny? Więc otwarta wojna?
— Niestety...
— Trudno! Zmuszeni będziemy użyć innych środków!