Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy pan nie był nigdy w sytuacji, że go jakaś bella donna rzuciła, by przejść w więcej dźwięczące złotem ręce innego galanta, lub przyjaciela, który ją zdobył wykorzystując pańskie zaufanie? Czy w wypadkach tych nie gryzł pan palców ze złości i nie przysięgał zemsty piekielnej a wymyślnej, niczem tortury czrezwyczajek...
— Cóż z tego?
— W bractwie więc naszem, bractwie dążącem do udoskonalenia ludzkości i unicestwienia cierpienia, doszliśmy do przekonania, że jedynem wyjściem, jest zniszczenie tego głupiego uczucia, które nazywamy miłością. Miłość nie jest pięknem. Jest złośliwą chorobą, niczem dyfteryt lub szkarlatyna. Tylko w mózgu poety młodocianego, który nie miał nigdy kochanki i drżą mu z podniecenia usta na widok toczonej łydki, pieśń amora dźwięczy kusząco, jak tokowanie samca, zgłodniałego samicy. W istocie miłość jest nieszczęściem, ciągnącem takie za sobą, jak zazdrość, zbrodnia, morderstwo, choroby, obłęd i nędzę... To co mówię, może nie jest dalece nowem, lecz proszę o chwilę cierpliwości...
Wychylił łyk wina.
— Doszliśmy więc — ciągnął dalej — do przekonania, że aby być ludźmi mocnemi i odrodzonemi, należy bolączkę, żrącą niby pokrewny syfilis, zniszczyć raz na zawsze! Niech zostaną zmysły, z miłością precz! Wówczas odpadnie głupia zazdrość, głupi sentymentalizm — a pozostanie człowiek wolny i mocny, zarówno mężczyzna, jak kobieta. Kobieta, gdy spełni swe zadania macierzyństwa, niechaj postępuje, jak każdy z nas...
— Bajki i utopje — przerwałem — wolna miłość, teorje rosyjskie, Sanin, filozofja nihilistyczna... w końcu bolszewizm... Winszuję!